Odkąd pamiętam, wiele mówi się o relacjach i związkach, często w kontekście ich złożonej i kapryśnej natury. Dostępne są tysiące analiz i dobrych rad, które mają sprawić, że lepiej będziemy sobie w tychże związkach radzić. Zastanawiam się jednak, czy z tą komplikacją i złożonością zagadnienia nie jest przypadkiem tak, że nie chcemy widzieć jego prostej natury, ponieważ… wydaje się nam zbyt trudna ? Taki argument byłby dla mnie zrozumiały i łatwiej mógłbym się z nim pogodzić niż ze stwierdzeniem, że materia jest tak nieprawdopodobnie skomplikowana. Próbując takiej wizji się przeciwstawić, chciałbym w niniejszym wpisie wspomnieć o bardzo prostej regule, której dotrzymanie lub nie, ma kardynalny wpływ na losy związku dwojga ludzi. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że decyduje o jego powodzeniu. Zatem do dzieła !
Co pozwala stworzyć udany związek ?
Jeśli żyjąc samodzielnie czuję się szczęśliwy, mam prawo oczekiwać, że mój związek z drugą osobą będzie udany, co oznacza, że będzie mi w nim (jeszcze) lepiej niż w pojedynkę. Jeśli takiego poczucia nie mam, szanse na stworzenie szczęśliwego związku są znikome.
Skomplikowane ? Ubierając regułę w bardziej obrazowe porównanie można powiedzieć, że związek będzie udany, jeśli tworzące go osoby są na swój sposób pełne. Związek bowiem jest głównie po to, aby się wzajemnie obdarowywać i w ten sposób korzystać z dobrodziejstwa wspólnego życia z inną osobą, a nie wzajemnie od siebie żądać i oczekiwać. A kiedy mogę kogoś czymkolwiek obdarować ? Ano wtedy, kiedy cokolwiek posiadam, najlepiej jeszcze w dużych ilościach, czyli jestem „pełny”, albowiem jak mówi biblijne przysłowie, „Z pustego i Salomon nie naleje”.
„Brutalna” prawda
Reguła jest tak prosta, że do uznania ją za prawdziwą nie jest potrzebna żadna głęboka wiedza, a jedynie zwykła logika. Jeśli nie jestem „samowystarczalny”, czyli zakładam, że szczęście i satysfakcję w życiu da mi druga osoba i po to zawieram z nią związek (oczywiście wszelkie tego typu intencje zazwyczaj żyją w głębokiej podświadomości), uzależniam się od czegoś, na co zupełnie nie mam wpływu. W ogólnym przypadku nie jestem w stanie zmusić innej osoby do życia ze mną, jeśli zatem uczynię z niej źródło zaspokojenia którejkolwiek z ważnych, życiowych potrzeb, np. potrzeby bezpieczeństwa, tym sposobem celu nie osiągnę. Albo osiągnę, jednak w zakresie i czasie zależnym nie ode mnie, ale od tejże osoby. Nie mogę czuć się bezpieczny, kiedy moje bezpieczeństwo uzależniam od czegoś, co jest zupełnie poza mną, prawda ? Zupełnie podobnie jak z bezpieczeństwem dziać się może z wieloma innymi aspektami naszego funkcjonowania, np. możemy zostać uwiedzeni takimi przymiotami poznanej osoby jak poczucie humoru, energia, pomysłowość, spontaniczność, spokój, równowaga, itd., itd. I przy okazji wspólnego życia możemy mieć wielką ochotę z nich czerpać. Takie obdarowywanie bywa też atrakcyjne dla darczyńcy, albowiem… dawanie samo w sobie jest piękne, zapewnia więcej frajdy niż branie, co powoduje, że taki układ na początku związku zupełnie sprawnie funkcjonuje. Jednak w każdym momencie może się skończyć. Wówczas, pozbawiony własnego zaplecza obdarowywany budzi się… No właśnie, nie będę kończył gdzie lub z czym się budzi. Gdyby takie uzasadnienie nie byłoby wystarczające, przychodzi mi do głowy jeszcze jeden zdroworozsądkowy argument. Kobieta i mężczyzna na tyle różnią się pomiędzy sobą, że kiedy weźmiemy pod uwagę ich związek, w naturalny sposób będzie on bardziej złożoną strukturą niż każda z tych istot z osobna. Na tyle inaczej myślimy, odczuwamy, reagujemy i działamy, że potrzebujemy włożyć duży wysiłek aby choć czasami wzajemnie się zrozumieć. W większości trudnych momentów, sztuka polega na tym, aby być w stanie zaakceptować odmienność drugiej strony, ponieważ zrozumienie nie jest możliwe. Czy do takiej postawy i zajmowania się problemami związku mogę być gotowy, kiedy mam bałagan i kłopoty na własnym podwórku ? Intuicyjna odpowiedź brzmi: nie, nie mogę. Jeśli próbuję to robić, nawarstwiam problemy, z którymi prędzej czy później przestanę sobie radzić. Zatem: najpierw porządek u siebie, później zabawa w związek.
Najkrócej rzecz ujmując, udany związek mogę zbudować wcześniej ucząc się być szczęśliwym. Gdzieś po drodze potrzebne będą takie kroki jak poznanie i zaakceptowanie samego siebie. Proste ? No nie, dlatego tak kuszące jest pójście na skróty i szukanie szczęścia w związku po to, by to czego sam nie potrafię, wziąć od drugiej osoby. Co jednak zrobić, kiedy obydwie strony związku wpadną na pomysł, aby zastosować ten sam patent ? Jeden z moich nauczycieli podczas nauczania o związkach mówił: „Wielu młodych ludzi wiąże się ze sobą, ponieważ każde z nich osobno się nudzi. I wydaje im się, że kiedy się pobiorą, to zrobi się interesująco. Czy jesteście sobie w stanie wyobrazić co wyjdzie ze związku dwojga ludzi, z których każde nudzi się same ze sobą ? Czy możecie sobie wyobrazić, jak bardzo będą nudzić się razem ?”
To po co w ogóle wchodzić w związki ?
Po co zatem są związki – zapyta ktoś – jeśli regułą ich powodzenia jest indywidualna „samowystarczalność” i szczęśliwość osiągnięta w pojedynkę ? Samowystarczalność, już bez cudzysłowu, dotyczy jednak sfery uniwersalnych, bazowych zasobów życiowych, takich jak wymieniane już wcześniej poczucie bezpieczeństwa, czy poczucie własnej wartości, wystarczający poziom energii, etc. Nie dotyczy natomiast tego, co unikalne w obrębie każdej płci, tego co unikalne w każdej osobie, tego co nas różni, tego co nas w sobie zachwyca. Uzupełnienie męskości kobiecością i odwrotnie daje pełnię, która nie jest możliwa do przeżycia w pojedynkę. Jednakże jej brak, co najwyżej zuboży nasz świat, ale nigdy nie podkopie fundamentu indywidualnego istnienia. Nie jest też prawdą, że jesteśmy przez cały czas samowystarczalni. Związek jest również po to, aby czasowo wesprzeć się nawzajem w chwilach słabości. Warto jednak podkreślić, że chodzi o chwilowe wsparcie i czasowe korzystanie z zasobów partnera, aby trudny okres przetrwać i ponownie stanąć na własnych nogach. Taka wzajemna pomoc, to jeden z największych benefitów wspólnej drogi przez życie. Jeden z wielu, albowiem korzyści płynących z uczestnictwa w harmonijnym związku jest dużo więcej – to może być tematem odrębnego artykułu.
Teoria a praktyka
Chcę jasno zaznaczyć, że przedstawiony w tekście obraz jest intencjonalnie przejaskrawiony. W rzeczywistości trudne jest osiągnięcie pełni osobistego szczęścia, aby dopiero później myśleć o związku. Zwykle oba procesy, czyli rozwój własny (napełnianie swojego naczynia) i relacja z drugą osobą dzieją się równolegle, zazębiają ze sobą i stale ewoluują. Tak naprawdę w pierwszych związkach dopiero się uczymy – i siebie, i drugiego człowieka. Żelazna zasada jednak brzmi: zanim zacznę oglądać się na dziewczynę, chłopaka, żonę czy męża i winić ich o swoje kłopoty – najpierw upewniam się, czy sam odrobiłem lub odrobiłam zadaną, życiową lekcję. Jeśli ta kolejność zostanie zachowana, szanse związku dramatycznie rosną. Mogłoby się wydawać, że szkoda jest czasu na szukanie szczęścia w pojedynkę, kiedy we dwójkę „będzie łatwiej”. Ale to wielka ułuda. „Szczęście”, którego doświadczymy na szybko, w pierwszym okresie zauroczenia drugą osobą, polegające na czerpaniu z jej zasobów i sztukowaniu w ten sposób własnej rzeczywistości, jest jedynie jego namiastką i chwilową przyjemnością lub ułatwieniem, które prędzej czy później muszą przeminąć. Absolutne minimum wynikające z „reguły pełnego naczynia” jest takie, że jeśli tylko masz istotny w twoim odczuciu problem z byciem szczęśliwym w samotności, nie szukaj rozwiązania tego problemu w związku, gdyż co najwyżej stracisz czas, pogłębisz frustrację oraz problem swój i żyjącej w związku z tobą osoby.
Ale przecież w życiu bywa inaczej…
Oczywiście wyjątki od reguły, jak zawsze, istnieją. Można wyobrazić sobie związek, w którym braki nawet w podstawowych aspektach funkcjonowania są symetrycznie, wzajemnie uzupełnianie. Taki symbiotyczny układ w skrajnym przypadku może przetrwać nawet całe życie, podczas gdy jego natura ma szansę pozostać nie zauważona. Podstawowym problemem jest jednak fakt, że ażurowa konstrukcja może w każdej chwili runąć, wystarczy choćby choroba jednej ze stron. Jakie jest prawdopodobieństwo, że tego typu związek dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności przetrwa ? Wyższe niż wygrana kumulacji w totka ? Niższe ? Zapewne nieco wyższe – można testować. Mam jednak wrażenie, że dla większości naszego zachodniego, „najbardziej rozwiniętego” społeczeństwa, takie przypadkowe „trafienie” związku pozostanie nieosiągalne mimo wielu prób w obrębie całego życia. Dlatego też, związki są postrzegane jako trudne, skomplikowane i tak często się rozpadają. Być może zatem, zamiast liczyć na kosmiczny zbieg okoliczności, warto wziąć się do pracy nad sobą i nie próbować, ale po prostu mieć udany związek ?
Wracając do popularnej tezy z początku tekstu, że związki są skomplikowane i trudne, powtarzam: to nieprawda. Mogę zgodzić się z opinią, że trudno jest dojść do szczęścia i być szczęśliwym. Wymaga to wykonania dużej pracy nad sobą. Jednak nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że budowanie związku jest aż tak skomplikowane. Głównym powodem kłopotów jest fakt, że do ich budowy często przystępujemy kompletnie nie przygotowani.
Sens omawianej reguły oddaje dobrze często cytowana przypowieść (w różnych wersjach)…
Pewna kobieta szukała przez wiele lat idealnego mężczyzny, ale nie mogła go znaleźć. Zrozpaczona zwróciła się do mędrca o pomoc: „Szukam już tak długo i zawsze okazuje się, że to nie ten. Wcześniej czy później czuję się rozczarowana. Moje życie nie będzie miało sensu, jeśli nie znajdę prawdziwego mężczyzny.”. Mędrzec spytał: „Jakiego mężczyzny szukasz ?”. Kobieta szukała oczywiście takiego mężczyzny, jakiego szukają wszystkie kobiety. Zresztą mężczyźni szukają takiej kobiety, która posiadałaby identyczny zestaw cnót, bo w tej sprawie niczym się nie różnimy. Powiedziała więc: „Szukam kogoś, kto umie kochać, jest silny, niezależny, wierny, mądry, czuły, wrażliwy, a gdy trzeba stanowczy, wytrwały, nieustępliwy. Żeby umiał się bawić, cieszyć, smucić i płakać. Może być też urodziwy, ale niekoniecznie”. Mędrzec odpowiedział: „Aby spotkać takiego mężczyznę, musisz najpierw sama posiąść te wszystkie zalety. Kiedy tak się stanie, spotkasz go na pewno”.
Wojciech Eichelberger, „Mężczyzna też człowiek”, wyd. Drzewo Babel, Warszawa 2003, s. 25